W trakcie urządzania otoczenia domu zdecydowałem, że chodniki a’la kostka wykonamy sami. Zakupiłem stosowną formę, cement i pigment, a piasek braliśmy własny na terenie ogrodu. Powstał wkrótce spory dół, który postanowiłem nieco uformować, wyłożyć folią i stworzyć oczko wodne. Tak więc, jedno z kół-rabatek zmieniło się w sadzawkę, a „ogródek” (bo tak nazywaliśmy tę część ogrodu) wyglądał jak na zdjęciach.
W otoczeniu rosła przeważnie Szczotlicha siwa, którą wykorzystywałem jako roślinę obwódkową, w myśl zasady, że lokalne rośliny warto adoptować do swoich potrzeb.
Historia oczka wodnego warta jest przedstawienia, bo może komuś, kto projektuje je tworzyć, przydadzą się moje doświadczenia, a zwłaszcza porażki.
Dół po piasku, po wyrównaniu i ukształtowaniu nabrał wymiarów 2,5 x 3,5 m x 1,1 m w najgłębszym miejscu. Wyłożyłem go czarną folią budowlaną 0,3 mm. I tu był pierwszy błąd. Czarna folia łatwo się nagrzewała, a ponadto nie przeciwdziałała rozwojowi glonów (w przeciwieństwie do niebieskiej) i utrudniała obserwację ryb.
Z braku odpowiednich kamieni, brzegi oczka obłożyłem płytkami w kolorze chodników.
Obok usypałem rodzaj skarpy lub małego skalniaczka, a następnie obsadziłem roślinami. W strefie wodnej znalazła się pałka wodna i grzybienie mieszańcowe (różowe i żółte), zaś w otoczeniu bergenia, miskanty, parzydło leśne, irga pozioma i jeszcze kilka „drobiazgów”.
Wiedząc, że raczej rzadko będę mógł kontrolować stan oczka, zakopałem obok teflonową beczkę o wysokości 1 m, połączyłem ją rurą z dnem oczka. Do beczki doprowadziłem wodę ze studni z hydroforem. Wlot umieściłem 15 cm od powierzchni i zamontowałem zawór pływakowy, taki jak w WC. Samograj był gotowy. Podczas upałów woda odparowywała, ale zaraz była automatycznie uzupełniana. Kłopoty zaczęły się wówczas, gdy turkucie zaczęły dziurawić folię. Przecięcia były mikroskopijne, więc w pierwszych latach niezauważalne, ale po ośmiu latach funkcjonowania oczka hydrofor włączał się zbyt często. Trzeba było coś z tym zrobić; albo wymienić folię, albo zrezygnować z oczka. Wybrałem (po naciskach rodziny) wariant łatwiejszy – likwidację. W dole po oczku „zniknęły” zużyte opony, z którymi nie było co zrobić), trochę gruzu z płytek otaczających brzeg no i nawieziona z łąki ziemia. Część skalniakowa została zdecydowanie powiększona i do dziś jako taka funkcjonuje.
Szybko też zmieniła się koncepcja symetrycznych kół rabatowych. Lewe, bliższe domu oraz centralne połączyły się w wielokształtną dużą rabatkę, a pozostałe są ciągle są powiększane, tak żeby coś jeszcze dosadzić. Przeważnie – raz na jednej, raz na drugiej – egzystują kanny.
Generalnie ogród zawiera różne zakątki nazywane: ogródek, wrzosowisko, za bukszpanem, placyk (z huśtawką i grilem), hostowe wytchnienie (od północnej strony domu) i wreszcie sad z rabatami liliowców.
Może w święta będzie więcej czasu, to wyszukam wreszcie odpowiednie zdjęcia, a niełatwo przeszukiwać kilkunasto-tysięczny „zbiór nieuporządkowany” i doprowadzę opowieść do aktualnego stanu, by już nie wracać do historii.