Oto moja subiektywna relacja z pobytu w Chorwacji, na tygodniowym urlopie, wyczekanym przez 7 lat
Po kilku pobytach w innych częściach tego kraju, postanowiłam urządzić nam zasłużony urlop na wybrzeżu Dalmacji. Ponieważ nie cierpię od jakiegoś czasu wycieczek zorganizowanych, hotelu wypełnionych hałaśliwymi turystami, basenów, knajp hotelowych z rodzinkami z dziećmi etc. zamówiłam domek wakacyjny poprzez portal Interhome, w terminie poza turystycznym sezonem. Zakupiłam bilety samolotowe do Zadaru i pozostał tylko problem dotarcia z lotniska do miejsca zakwaterowania, oddalonego o jakieś 25 km. Taksówka w jedną stronę to orientacyjnie 50 EUR. Słabo. W. w przypływie euforii stwierdził, że można wynająć samochód i być niezależnym komunikacyjnie podczas całego pobytu.
Trochę mnie to zaskoczyło, bo on prowadzić nie lubi, ale skoro sam proponuje...
Wynajęcie samochodu napotkało na pewne trudności, ponieważ formularze na stronie online firm takich jak Avis czy Hertz wymagały od nas podania nr karty kredytowej kierowcy, której W. nie posiada. W rezultacie zarezerwowałam samochód w lokalnej firemce o dźwięcznej nazwie Lulić. Przy opcji full ubezpieczenie nic od nas nie chcieli. Tydzień luksusu to 186 EUR. Płaci W.
Wylecieliśmy o czasie z Warszawy w sobotę i w Zadarze po odebraniu bagażu na lotnisku mniejszym chyba od naszego Modlina (pasażerowie do i z samolotów lezą na piechotę przez płytę), udaliśmy się do kanciapy, gdzie urzędują firmy rent a car. U Lulicia siedziała dziewczynka, która sprawdziła rezerwację, spisała dane, wypełniła stosowne papiery, zainkasowała należność, a potem razem udaliśmy się na parking, gdzie z lekkim rozbawieniem popatrzyłam na mikroskopijną Toyotę Aigo i W. który miał do niej wleźć i jeszcze prowadzić. Poinformowano nas, że samochód jest zatankowany do pełna i w takim samym stanie mamy go oddać. Dostaliśmy także kwit z zaznaczonymi na obrazku wszystkimi istniejącymi zadrapaniami na lakierze, przy czym dziewczynka stwierdziła, że możemy sobie też podrapać, bo mamy pełny pakiet ubezpieczenia, tyle że prosi o telefon w razie jakiegokolwiek zdarzenia.
Dostaliśmy dokumenty i kluczyki z prośbą o ich zwrot przez dziurę w drzwiach kanciapy, gdyby nikogo nie było w przyszłą sobotę. Na koniec usłyszeliśmy życzenia miłego korzystania.
Nasza waliza nie weszła do bagażnika, więc wstawiliśmy ją na tylne siedzenie. W. z lekkim popłochem w oczach usiadł za kierownicą, wrzucił wsteczny i powoli wyjechał. Zrobiliśmy niezamierzone kółko wokół parkingu, bo W. wjechał w niewłaściwą odnogę uliczki wyjazdowej, nadusiliśmy guzik przy szlabanie, który podniósł się (szlaban, nie guzik) i pojechaliśmy w nieznane, ale droga była tylko jedna, więc nie mieliśmy specjalnie wyboru. W. jechał wolno poznając samochodzik, który reagował znacznie bardziej żywiołowo niż wołowaty Hilux. Ja wydobyłam z torebki wydrukowane wskazówki dojazdu otrzymane mailem od naszej gospodyni Miry.
Za jakiś czas minęliśmy drogowskaz na Split, potem droga niestety się rozwidliła i trzeba było coś wybrać.
Wybraliśmy to coś nie mając żadnych przesłanek, że wybieramy dobrze. Próbowałam uruchomić nawigację w telefonie, ale ni cholery się nie dało, pisało tylko wskazówki trasy w rodzaju "kieruj się na północny wschód", co mówiło nam tyle co "Miej Pas Oriona na godzinie 6.00"
Na tej cholernej mapie ustawiłam wreszcie coś, co pokazywało mi nasze aktualne położenie, więc przynajmniej widziałam, czy jedziemy w słusznym kierunku. W zasadzie jechaliśmy dobrze, tylko zamiast Jadranską Magistralą jechaliśmy jakoś dalej od wody. Ale w pewnym momencie przy kolejnej miejscowości, której nazwa kończyła się na "-ić" zjechaliśmy jakoś tak sami z siebie i potem już jechaliśmy jak trzeba. Usiłowałam rozkminić wskazówki dojazdu zawarte w mailu, nieco zagadkowe momentami, zwłaszcza gdy czytałam, że gdy miniemy 80-metrową metalową barierę przy drodze, to musimy skręcić o 180 stopni.
Po drodze mijaliśmy stragany z owocami, pagóry porośnięte niską roślinnością oraz nieliczne jednostki ludzkie.Samochodów też nie za wiele.
Pogoda była piękna, 26 stopni, słoneczko. Droga nieco kręta, ale do wytrzymania.
Minęliśmy znak informujący, że wjechaliśmy do docelowej miejscowości i zaczęłam na głos odczytywać W. dalsze wskazówki, a on domagał się ciągłego ich powtarzania. Odnaleźliśmy "small church", który okazał się przybytkiem wielkości przydrożnej kapliczki. Przyzwyczajona do rozdętej gigantomanii naszych kościołów pewnie w ogóle bym nie zauważyła skromnego bezokiennego kamiennego domeczku z niewielką dzwonnicą na szczycie.
Za jakiś czas minęliśmy restaurację, a potem po prawej stronie barierę metalową. I tu nastąpiło rozwiązanie zagadki, ponieważ za barierą rzeczywiście należało skręcić w przeciwnym kierunku po to, aby wjechać w betonową wąską uliczkę a raczej przesmyk, nachylony dodatkowo przeraźliwie i kierujący nas na malutką półkę betonową z napisem PRIVATE, co jak się domyślaliśmy było przydomowym parkingiem.
W. ze zjeżonym byłym włosem i na wdechu wykonał skomplikowany manewr i jakoś dotarł na miejsce.
Na spotkanie wyszła nam uśmiechnięta szczupła blondynka, która przedstawiła się jako córka Miry. Zeszliśmy po stromych kamiennych schodkach do otwartego domku, gdzie sama Mira, która okazała się być 90-letnią panią o wyglądzie włoskiej baronessy serdecznie się z nami przywitała po niemiecku, usiłując, bezskutecznie, przejść na angielski. W rezultacie najlepiej wyszło nam porozumiewanie się w nieznanym języku należącym bez wątpienia do grupy języków słowiańskich.
Zeszliśmy jeszcze niżej, gdzie nad samym morzem był nasz domek wakacyjny, wpasowany w zbocze i zbudowany z miejscowego kamienia, jak większość domów w tym rejonie. Z drewnianymi okiennico-żaluzjami, z tarasem, leżakami, wyposażoną kuchnią połączoną z salonikiem, z sypialnią i mikroskopijną łazienką.
Czysto i przytulnie, roziskrzone morze na wyciągnięcie ręki (w opisie było 10 m, w co nie bardzo chciałam wierzyć) , wokół majestatyczne drzewa, krzewy i parawan z bluszczu oddzielający nas od sąsiadów. Po prostu bajka. Mówiąc szczerze to odetchnęłam z ulgą, bo obawiałam się że wydamy kupę szmalu na coś, co fajnie wygląda tylko na obrazku w necie. Ale w rzeczywistości było znacznie lepiej.
Dopełniliśmy formalności gadając przyjaźnie, W. oczywiście wypytywał o nazwy drzew i krzewów, zidentyfikował cedry oraz odmianę dębu Quercus ilex. Ja obejrzałam pomieszczenia, w którym przyjdzie nam spędzić najbliższy tydzień i byłam usatysfakcjonowana.
Daliśmy w prezencie paniom flachę Żubrówki, torcik wedlowski oraz śliwkę nałęczowską, co wzbudziło zakłopotanie ale i radość. Chyba te Niemce i Austriaki co tu głównie kwaterują, nie mają takiego zwyczaju.
Panie poinstruowały nas jeszcze względem segregacji śmieci, użytkowania wi-fi i zwrotu kluczy. O obowiązkowej kaucji 200 EUR nawet nie wspomniały. Po serdecznym pożegnaniu dały się do Zadaru do domu. Zostaliśmy sami.
No to teraz zdjęcia obejścia
Morze z dnem kamienistym
I taki brzeg.
Taras osłonięty ze wszystkich stron, pod okapem wielkiej sosny gatunku nam nieznanego. Zacisznie, intymnie i pięknie.
Tyle tytułem wstępu. Ciąg dalszy reportażu nastąpi