Danusiu dziękuję! Byłyby może piękniejsze gdybyśmy byli nieco później i wówczas słońce nie byłoby tak ostre. No, ale jak się nie ma, co się lubi...
Nelu chyba tak! Lubię ten aparat i on chyba lubi mnie
Ja mocno się staram choć ze 4 razy w tygodniu zmęczyć. Jak zaprzestałam ruchu na powietrzu, to jakoś tak skapcaniałam od razu.
Wiesiu tak, to są bardzo poszukiwane deformacje, kiedyś służyły do wyrobu forniru jako tzw. czeczot, tyle ze to chyba z brzozy było... Nie pamiętam. Ale meble po babciach mają często taki splątany wzór słojów np na drzwiach szafy czy komody i to własnie z takich fragmentów.
Maggie no pewnie tak
Ja strasznie żałuję, że do gór mam tak daleko.
No to kolejny odcinek powieści w wydaniu internetowym.
4 stycznia o poranku niestety śladu po słonecznej aurze nie zostało. Na niebie sine chmury, ponuro... W. za to rozochocony wyrwaniem się z domowych pieleszy zaproponował wycieczkę do Białej Podlaskiej do muzeum. Ja przerażona wizją łażenia po ludzkiej osadzie większej niż 1500 mieszkańców, zdecydowanie odmówiłam zasłaniając się rekonwalescencją, choć po wczorajszej wycieczce czułam się znakomicie.
W. jeszcze próbował na mnie wymóc towarzystwo i przy śniadaniu przynudzał, ale wobec braku sprecyzowania, co też w tym muzeum chce oglądać, oznajmiłam że niech jedzie sam, a potem mi opowie. W. niezadowolony zadzwonił jeszcze do Michała celem sprecyzowania szczegółów dotyczących cięcia gałęzi w sadzie u Bożenki, jako że Michał prosił go o pomoc. Dowiedział się, że przed 11.00 ksiądz będzie u nich po kolędzie, a potem mogą działać.
W. zatem ubrał się jak chłop małorolny, nieogolony, w koszulo-kurtkę w kratę (cud, że nie w gumofilcach) i wyjechał dodając, że po drodze rozpatrzy się w sprawie werandowych okien w D., ponieważ Janek poinformował go, że tam jest jeszcze
ktoś, kto takie okna jak my chcemy, zrobić umie.
Nie muszę chyba dodawać, że obornik pojechał razem z W. na kolejną wycieczkę edukacyjną. Naprawdę będziemy mieli najbardziej krajoznawczy obornik w tej okolicy.
Zamknięcie psów w domu umożliwiło kotom pojawienie się przy korycie. Dałam im dwie puszki i to czego Kicia nie chciała. Tu grymasów nie ma.
Rzut oka na podwórko.
Następnie ubrałam się i poszłam oglądać mizerne postępy w budowie werandy, które prezentowały się następująco:
A tu widać nasz loszek
Dach ubity i przykryty jakąś membraną. Tyle. Ale porządnie zrobione za to.
Otoczenie pozostawało w nieładzie, a ja tak mam, że jak się pojawia nowy element w domu czy na zewnątrz, to nachodzi mnie przymus ogarnięcia dookoła. Czyli jak np. kupuje się nowy mebel, to cały pokój jest do sprzątania. Generalnego. Z myciem okien i praniem firanek.
Tu postanowiłam ograniczyć się do uporządkowania leżących dech, gruzu i wygrabienia terenu.
Chciałam też pozbyć się ogromnej płachty grubej folii budowlanej, którą przykryta była dziura piwniczna.
Zaczęłam od ułożenia czegoś w rodzaju ścieżki od rabaty cienistej w kierunku Albiczukowskiego.
Rabatę cienistą widać tu pod domem przy ścianie szczytowej (z badylem hortensji Limelight oraz judaszowcem), a ścieżka wchodziła w krzaki w kierunku frontowym. Czyli w to miejsce zaraz za rogiem domu.
W okolicy walały się płyty chodnikowe. Wygrabiłam z liści ten fragment i nie pomna na kręgosłup wytaszczyłam kilka płyt i umieściłam je w szeregu.
Potem grabiami pozbyłam się części suchego zielska wraz z kołtunami nigdy nie strzyżonej trawy. Trochę się umęczyłam, bo w trawę wplątane były jakieś dawno temu cięte patyki, sznurki i stare doniczki plastikowe.
Odkładając na stos deski patrzyłam sobie od czasu do czasu w przestwór. A przestwór trochę się wypogadzał.
Zębas dzielnie mi towarzyszył, choć trząsł się biedaczek z zimna. Ale zamykanie go w domu powodowało, że darł japę żałośnie.
Zajęłam się wydłubywaniem gruzu porzuconego w niechlujnych stosach przez majstrów od budowy fundamentów. Obrosłe trawą kawałki cegieł były dość niebezpieczne dla całości naszych stawów skokowych. Na razie układałam je pod ścianą domu.
Była to żmudna robota, bo jak już się wydawało, że pokłady się skończyły, gdzieś znów trafiałam na kolejne odłamki. Ułożyłam spory stosik i zabrałam się za folię. Ciężkie to było cholerstwo, w dodatku w załamaniach było mnóstwo wody, która chapała mi na nogi, wysypywały się też tafle lodu spomiędzy fałd. Postanowiłam, że zwinę to w kłąb i wytoczę na drogę do stodoły, a W. niech zawlecze pod dach, bo taki kawał plandeki może się jeszcze przydać.
Trochę przejaśniało.
W. powrócił z wieścią, że muzeum było zamknięte (no to miałam nosa!), ale obejrzał teren wokół pałacu, który aktualnie jest modernizowany. Zobaczymy w sezonie, bo na razie widać tylko efekt imponujących prac ziemnych.
Natomiast z potencjalnym panem od okien rozmawiał zdalnie, bo telefon wisiał na parkanie (w sensie, że numer), a pana nie było. Pan w telefonie stwierdził, że okna może zrobić, ale najpierw musi sprawdzić czy ma jeszcze stosowne narzędzia. natomiast ostrzegł W., ze szklić to musi już we własnym zakresie, bo tu w okolicy szklarza żadnego nie ma. Okna jednak zaproponował w wersji zwanej fixem, czyli bez możliwości otwierania. No to ja nie wiem...
Otrzymałam pochwalę za wykonaną pracę, posprzeczaliśmy się jeszcze, gdzie będą umiejscowione dreny od osadnika, gdy zaczniemy je układać na nowo. Oraz jak będzie biegła ścieżka od werandy do płotu frontowego, choć to już ustalaliśmy srylion razy.
Kończyłam porządkowanie terenu wokół zaczątków werandy, W. poszedł cos przegryźć, a następnie poprosił mnie o zmianę opatrunku na palcu przed rozpoczęciem prac u Bożenki. Zrezygnowaliśmy kilka dni temu z bandażowania, bo raz, że zaraz był uświniony, a dwa że W. zaplątywał końce bandaża jakoś tak dziwnie, że wszystkie palce miał jakby powiązane ze sobą. Wymyśliliśmy patent z gazą opatrunkową i plastrem z fizeliny. na gojące się szwy W. stosował jakąś maść.
Dodatkowo jako pomysł racjonalizatorski naciął palec w rękawiczce ogrodniczej, inaczej ten zawój mu się nie mieścił. Po założeniu rękawiczki mocowałam mu ją na tym palcu plastrem. I działało.
W. pytał, czy ksiądz nie chciał nas odwiedzić,ale odpowiedziałam, że chyba tę wizytę pamiętałby do końca życia.
Zabrałam się za porządki w byłym warzywniku, gdzie straszyły badyle facelii i rzodkiewek. W. postanowił zachować dwie grządki na niewielkie zasiewy. Z ogrodu Bożenki dochodziły mnie wizgi piły, więc zaklinałam św. Józefa, patrona cieśli, drwali i inżynierów, żeby W. wrócił w komplecie, bo tu trochę dalej do szpitala niż w Warszawie.
W. po jakimś czasie wrócił zadowolony i zabrał się za sadzenie. Wydłubywał fragmenty karp rozrośniętych marcinków i wtykał je w różne miejsca. Głównie od strony Bożenki, przy Alei Bzów, gdzie jest zwykle dorodne pokrzywowisko. Oraz przy kompostowniku.
Przy rabacie od SN znalazłam kupnego zawilca Leveillea, również do posadzenia.
Zaczęłam trochę czyścić placyk pod małpiarnią, ale jakoś trawa słabo wychodziła spomiędzy kamieni, więc się szybko zniechęciłam. Zebrałam rozwalone puszki po kocim żarciu, kilka doniczek, jakieś pojedyncze śmieci i postanowiłam zakończyć działalność.
Weszłam do domu i rozpaliłam pod kuchnią. W. pojawił się, gdy już przestał widzieć co sadzi z powodu zmroku, ale także z powodu bólu w palcu.
Zdjęliśmy ciuchy robocze, ugotowaliśmy ziemniaki do barszczu, ponieważ W. zarządził, że mają być tłuczone podane oddzielnie na talerzu.
Herbata i bułeczki cynamonowe z konfiturą wiśniową produkcji W. stanowiły deser.
W. jeszcze rozpalił delikatnie w piecu w salono-jadalni starając się nie przedobrzyć. Ja ogarnęłam kuchnię i wieczór spokojne upływał na lekturach i słuchaniu radia oraz popijaniu trunków.
Piec niestety rozgrzał się solidnie i w nocy ledwo dysząc otwieraliśmy okna w sypialni. Wańka niepomna na lisy zdecydowanie zażyczyła wypuszczenia na zewnątrz.
Zasnęliśmy wreszcie, a
c.d. jak zwykle niebawem
n.