Ojejku, Elu, Ino, Aniu, Danusiu, okropnie się cieszę, że się spodobało.
Chociaż wstępniak był nieco smrodliwy
Zatem kolejny odcinek, dopóki nie zapomnę, co się działo w kolejnym dniu!
Następnego dnia oczy otworzyłam dość wcześnie, za oknem bura ponurość jakoś nie konweniowała z dość entuzjastycznymi prognozami pogody (jak na listopad w środkowej Europie). W domu ciepełko, W. jeszcze w letargu porannym czytał coś na kanapie w salono-jadalni. Zębas zapragnął przewietrzyć się i otwierając mu drzwi zarejestrowałam Wańkę beztrosko leżącą plackiem na trawie nieopodal domu.
Pstryknęłam radyjko, które przestawiam na zmianę pomiędzy częstotliwościami Radia Lublin a Trójką. Znaczy docelowo jest RL, ale jeśli nie wytrzymuję bogoojczyźnianego smrodku, który się stamtąd wydobywa od czasu do czasu (uprzedzałam, że będzie światopoglądowo!) -przestawiam na Trójkę.
Rano w soboty słuchamy "Leśnego Wędrowania", które jest całkiem przyjemną audycją.
Powoli dojrzewaliśmy do śniadania, ja zaczęłam jednak od kawy z malutkiej kawiareczki, którą ustawiłam na płycie kuchenki elektrycznej, zakupionej w desperacji kilka miesięcy temu, kiedy w warszawskim domu odłączyli nam gaz z powodu zaległości w płatnościach. Tak to jest, jak nieodpowiedzialnemu za byt i rodzinę powierzy się regulowanie rachunków!
Gaz nam odkręcili po zapłaceniu długu i kilku nerwowych telefonach. Kuchenka została i po przewiezieniu na wschód całkiem dobrze się sprawdza jako alternatywa do pieca kuchennego, który jako nówka sztuka nie mógł być eksploatowany nadmiernie, a poza tym było lato. Dość ciepłe, jak pamiętamy. Napalenie w piecu kuchennym przy takich temperaturach zewnętrznych, nawet przy minimalizacji nagrzewania się kafli za pomocą zmyślnej kombinacji szybrów groziło śmiercią przez denaturację białka.
Spożyliśmy jakieś produkty przywiezione z domu, zwierzęta dostały swoje porcje dedykowanego żarcia, przy czym Wańka pochłonęła swoja porcję, Zębas pomemlał z doskoku, bo on zawsze je, jakby się tego wstydził. Kicia swoim zwyczajem rozmazała zawartość saszetki za 6 zeta sztuka po stoliku, na którym mieści się jej bufet i z rykiem syreny okrętowej ustawiła się przy drzwiach lodówki, albowiem wieś kojarzy jej się z tutejszymi wędlinami, które pożera zadziwiająco chętnie.
Wędlin nie było, ponieważ W. zamierzał dopiero wybrać się po zakupy. Póki co przystąpił do rozładunku samochodu z roślin, których lwią cześć zakupił w trakcie plądrowania sklepu ogrodniczego w Arboretum w Rogowie, gdy ja doskonaliłam tamże swój warsztat fotograficzny.
Podjechał samochodem w okolice obory i w docelowych miejscach wystawiał donice, żeby potem nie nosić. Nasza działka jest dość długa, dłuższy bok części ogrodzonej ma jakieś 130-140 m
Ja przebrałam się za ubogą mieszkankę wsi podlaskiej i przygotowałam sobie front robót przed zaplanowanym sprzątaniem spiżarnio-sieni.
Przywiozłam zestaw detergentów, gąbki, zmywaki, nalałam wody do wiadra od mopa, uchyliłam drzwi frontowe mimo chłodu, bo smród był zabijający i najpierw metodycznie powciskałam do wora na śmieci wszytko, co do śmieci mogłam zaliczyć. A mogłam wiele. Z niejakim zdziwieniem odnotowałam, że dwa pięciolitrowe worki z sokiem jabłkowym umieszczone w dużej torbie są ...puste. Na dnie nieco mętnej cieczy. Do dziś nie wiem, czy zawartość została wypita przez myszy czy wyparowała. Śladów wilgoci wokół nie zauważyłam, więc pewnie wychlały cholery. Potem pozdejmowałam wszytko z regału niższego i sam regał wywlokłam na zewnątrz, bo wymagał mycia, więc wąż ogrodowy zdawał się niezbędny.
Widać było desperackie próby gryzoni zmierzające do otwarcia puszek z żarciem dla tubylczych kotów, a ponieważ pozostały one bezskuteczne, w odwecie i w ramach retorsji zeżarte zostały trzy torebki Żelfixu, które W. zakupił w celu robienia przetworów.
W. wpadł do domu i nakazał sporządzenie listy zakupów i zamknięcie psów, bo wyjeżdża. W natchnieniu rzuciłam: trucizna, dużo trucizny!
W. przyjrzał się mi dziwnym wzrokiem, ja dopisałam jeszcze kilka nietrujących elementów spożywczych do listy, w tym świece woskowe, które czasem, w przypływie rozwiązłości finansowej kupujemy u miejscowego pszczelarza (1 szt dwie dychy!)
W. pojechał, psy uwolniłam i postanowiłam zrobić sobie przerwę i przejść się po ogrodzie, gdzie późna jesień niestety pozbawiła nas już widoków kwitnących astrów czy chryzantem. Za to trawy były jeszcze w niezłej kondycji.
Droga do stodoły
Molinia na rabacie wzdłuż płotu od SN (Sąsiada Nieżyczliwego), którego kilka miesięcy temu zabrała rodzinka i z zadowoleniem po raz kolejny zaobserwowaliśmy jego dalszy brak
Widok na Rabatę Autorską (moją) po lewej i nową, rozrastająca się rabatę w sadku. W tle dom Bożenki
Tu Autorska na dalszym planie, w te nasz dom
Tu nasza wielce rustykalna drewutnia, która oczywiście ma być zlikwidowana, ale chyba prędzej sama się unicestwi poprzez spektakularne zawalenie. Przed nią zeszłoroczne, spontaniczne nasadzenia
Poletko eksperymentalne miskantów, głównie pozyskanych od znajomego W. który posiadał wiele siewek, co do których miał niejakie nadzieje na przyszłość.Z różnych powodów musiał się pozbyć części kolekcji i ze 40 sztuk przygarnął W. obsadzając nimi różne miejsca w ogrodzie, dzięki czemu mamy teraz trawy praktycznie wszędzie.
No i nasza stodoła oraz rondo im. AWR, które niestety z powodu suszy nie prezentuje się zbyt okazale, w dodatku definitywnie zdechł klon Crimson Sentry, z braku wody.
Natomiast jeden z nielicznych astrów kwitł bardzo ładnie
Pamiętam, jak W. trzy chyba lata temu drążył w straszliwym perzu doły i sadził pierwsze rośliny, ja podlewałam i usiłowałam je katalogować. Wiele z tych zapisków już jest nieaktualnych...
c.d.n.