Aniu niektórzy twierdza, ze myszy odessały sok i przy pomocy podziemnej aparaturki przedestylowały go na bardziej szlachetny trunek na długie zimowe wieczory
My mamy od czasu do czasu jaja od kur Bożenkowych. Czasem W. kupuje gęś na święta, ale to już rzadkość. No i księżycówkę używaną przez W. do nalewek
Od dwóch lat Michał z żoną mają plantację truskawek i dzielą się z nami plonami. W. im za to kroplówkę założył, bo dzieciaki podlewały z ręki.
Miłeczko taka wieś to prawdziwy relaks dla nas, choć w zasadzie opisuję głownie zmagania z napierająca naturą. Owszem, były i przykre momenty, głownie za sprawą SN, ale ogólny bilans jest bardzo na plus. W. jako wychowany na wsi wraca tu do życia.
Jureczku cieszę się, że Cię widzę! A kluczyk mogę dorobić jako admin!
Nad ranem w niedzielę obudziłam się nie wiadomo po co, może po to, żeby usłyszeć jak gęste krople deszczu miarowo szumią w roślinności i bębnią po dachu. Wylazłam spod kołdry i wyjrzałam na zewnątrz. Rzeczywiście padało, nawet dość mocno. Wańka leżała na ganku, ale nie dobijała się w celu wejścia. Wpuściłam ją do domu, żeby obeschła. Zawinęłam się w kołdrę i w ciemnościach, bo nawet szarówki jeszcze nie było, słuchałam deszczowej piosenki oraz leciutkiego szurania jakiegoś stworzenia pod podłogą czy w ścianie.
Rankiem pogoda wyglądała podobnie, deszcz zmieniał natężenie padania, czasem nawet jakby momentami przestawało padać, ale na dzień ogrodniczy raczej to nie wyglądało.
Zjedliśmy śniadanie, W. wytknął głowę na zewnątrz i stwierdził, że mimo niesprzyjających warunków ubierze się w jakąś kurtkę i przystąpi do sadzenia. Ja póki co zostałam w domu, dokładałam do pieca kuchennego i porządkowałam jeszcze kąty w pokojach słuchając "Niedzieli Radiowej" w RL. Poustawiałam w spiżarni także słoiki, które w dniu poprzednim W. napełnił pigwowo-gruszkową marmoladką. Na talerzyku zostawił resztę, która się nie zmieściła i muszę powiedzieć, że było to pyszne!
Kawałki papieru na słoikach to pozostałość po pasteryzacji w garze, gdzie każdy słoik owinięty został tekturą, coby nie tłukł w stojące obok. Taka technika.
Poza najnowszymi przetworami widoczne są także ciemniejsze z truskawkami i jeden bardzo ciemny z wiśni, taka jakby konfitura, ale bardzo gęsta. W. robił ją podczas samotnego pobytu bodaj w lipcu i zredukował zawartość o 2/3 w stosunku do objętości wyjściowej.
Wchodząc do sieni niedawno będącej wielkiej inwazji myszy, zauważyłam jakiś ruch przy podłodze i w niewielkim otworze nad listwa mignął mi szary ogon.
No tak, czyli otwór wlotowo-wylotowy jest, trzeba go zatkać czym prędzej, bo całe moje sprzątanie na nic. W. znajdujący się w zasięgu mojego głosu został poinformowany rykiem o średnim natężeniu (chamieję, to fakt!) o konieczności skombinowania kawałka blachy i przybicia go w stosownym miejscu.
Miałam już dość siedzenia w domu, deszcz jakby ustał, więc zdecydowałam, że dokonam jakichś czynności ogrodniczych. Przede wszystkim miałam do posadzenia pudło irysów, pozyskanych dzięki hojności naszej Verki! Część została u Basi, koleżanki z Łodzi, kilka w miejskim posadziłam, ale wciąż było ich zatrzęsienie.
No to czapka typu Słońce Peru, polar i gumofilce, łopatka (chwila nerwowego poszukiwania) i do boju.
Irysy stanowią mieszankę o nieznanych kolorach, z pewnością są większe i te miniaturki, które zostały oddzielone od siebie w przesyłce warstwą gazet,więc będzie fajowa niespodzianka, gdy zakwitną.
Zawlokłam częściowo już rozmoknięte pudło do sadku, bo pierwszym miejscem, gdzie chciałam kilka irysów dosadzić, była ta nowa rabata.
Musiałam uważać na drobniejsze roślinki, jakieś siewki floksów, które tu W. powsadzał, rozchodniki zwane od jakiegoś czasu rozchodnikowcami dzięki kaprysom botaników (o, nawet mi podkreśla tę nazwę w edytorze tekstu!) i inne słabo już widoczne nadziemne części.
Sadzenie poprzedzone było pieleniem, bo niestety ziemia nieokryta zrębkami zachwaściła się. Głównie perzem przerastającym z otaczającego terenu.
Deszcz popadywał raz po raz, ale póki co nie przejmowałam się zajęta szukaniem nowych kwater. Przeniosłam się w rejony Alei Bzów, gdzie rabata stworzona przez W. w ubiegłym roku niestety kompletnie zarosła, choć posadzone tam rośliny nieźle dawały sobie radę. Odkryłam nawet jakieś malutkie sadzonki bukszpanów, które okazały się czymś w rodzaju znaczników. W. kopiący doły w pobliżu wyjaśnił, ze powtykał te bukszpany do donic, gdzie wsadził sadzonki astrów marcinków otrzymane od p. Maja w Daglezji. W. bowiem wydębił swego czasu sadzonki kilku bylin rosnących na rabatach (p. Artur poszedł osobiście ze szpadlem z W. słusznie przypuszczając, że tego drugiego nie można zostawić bez dozoru
) Bukszpany miały odróżniać te donice od pozostałych z astrami.
Bukszpany miały się nieźle, astry na szczęście też. Dosadziłam im do towarzystwa kilka irysów.
Perliczki wyszły z koncertem na kilka głosów. Wańka z Zębasem wetknęli głowy pomiędzy deski ogrodzenia z oczekiwaniem na zbliżenie międzygatunkowe . Rzucałam okiem od czasu do czasu w tamtą stronę, gotowa interweniować gdyby odległość perliczka-pies skróciła się niebezpiecznie.
Deszcz rozpadał się znów, ja przeniosłam się na Autorską, tam tez rozdłubałam fragment usuwając chwasty i posadziłam kolejne kłącza. Tych jakby nie ubywało
Zauważyłam, że kolcowój czyli jagody goji mają tendencję do wybijania z korzeni, więc wyrywałam przy okazji to, co wyrastało to tu, to tam.
Na Autorskiej mam taką trawkę, niezwykle urodziwą. Kto wie, co to jest???
Kilka deszczowych fotek
Dereniarnia z trawiarnią pod drewutnią. Po opadnięciu liści pędy derenia dają piękne kolorowe akcenty.
Rozplenica od Wiesi, Rośnie jak na drożdżach, ale w tym roku nie chciała zakwitnąć
Wreszcie uznałam, że dalsze moczenie w deszczówce chyba mi nie służy. Konewką punktowo podlałam to co posadziłam, choć W. strofował mnie, że mam nie dźwigać tylko sobie węza przyciągnąć. Z węża nie lubię podlewać, bo mi zawsze gruby strumień ziemię jakoś wypłucze. Poza tym nasze węże stanowią prawdziwe wężowisko, splatane w różnych częściach ogrodu, składające się z wielu odcinków o różnej długości i przekroju. Wywleczenie tego naboju choćby kilkanaście metrów to niezła harówa.
Resztę sadzonek zostawiłam na dzień kolejny i udałam się do domu razem z Zębasem. Zrzuciłam przemoczone ciuchy, przebrałam się w suche i przy herbatce zabrałam się do przeglądana prasy lokalnej dorzucając drewna do pieca. Zębas pożarł cos tam ze śniadania z michy i walnął się na łóżko w sypialni
W. przybył chwilę później oznajmiając, że większość roślin już posadził.
Spożyliśmy kapustkę z ziemniakami z własnego udoju, znaczy się z własnej uprawy. Wieczorem przypomniałam sobie, że kapusta nie służy mojemu przewodowi pokarmowemu... Ale nie wchodzę w szczegóły
W. przystąpił do gotowania kompotu z suszu, dodając jeszcze plastry pomarańczy.
Ponadto próbował ustalić, w jaki sposób nagrzewa się piekarnik, ale stosowane kombinacje szybrów nie przynosiły wzrostu temperatury nawet o 10 stopni.
W radiu nawiązywano do jubileuszu twórczości Marka Raduli, świetnego gitarzysty współpracującego przez lata m.in. z Bajmem czy Budką Suflera, z którą grał np. w Carnegie Hall na koncercie w USA w 1999r. No i małżonka jednej z naszych lubelskich forumek
A teraz zgrzytam zębami słuchając kretyńskiej reklamy jednego z marketów z elektroniką, gdzie na melodię "Noc Komety" słychać skrzeczenie o włączaniu niskich cen.
Puszczali utwory z nieznanej mi kompletnie płyty pt "Meksykański Symbol Szczęścia" i naprawdę było tam sporo świetnych kawałków. Z przyjemnością słuchałam mieszając w kompocie i zmywając.
W. przysypał z książką Karla Darwina "O powstawaniu gatunków" Książkę dość ciężko się czyta, bo to dzieło versus dzisiejsza wiedza nie budzi już sensacji, zacny autor pisze dość niestrawnym językiem, no ale niezaprzeczalnie opisuje temat wiekopomny, przełomowy i arcyważny dla nauk przyrodniczych.
Kompot wyszedł boski, popijaliśmy go sobie na gorąco i zimno przez następne dni zauważywszy, że to grzech gotować go tylko raz do roku.
Szybko zrobiło się ciemno, w deszczową pochmurną pogodę tak naprawdę słońce jakby w ogóle nie wstało. Dziury mysiej nie udało się zatkać, W. znalazł co prawda blachę jeszcze ze ścinków pozostałych po pracach dekarskich na ganku, ale nie znalazł niczego, czym tę blachę dałoby się pociąć. Myślenie zostawił sobie zatem na dzień następny. W związku z powyższym w sieni umieściłam zestaw deratyzacyjny firmy na B.
Wykąpałam się, wpuściłam Wańkę, choć jej deszcz najwyraźniej nie przeszkadza (przynajmniej na wsi) i mimo dość wczesnej pory wlazłam do łóżka z książką Krzysztofa Vargi "Księga starych urwisów" o Edmundzie Niziurskim, autorze, który napisał kilka książek będących kanonem mojej czytelniczej młodości.
W. pokrzątał się jeszcze, wziął prysznic i ułożył się obok ze swoim Darwinem i kubkiem herbaty.
Radio grało już piano, psy śpiąc sapały grubiej lub cieniej, Kicia chrapała na fotelu przy piecu.
Zachrapaliśmy i my wchodząc w kolejny dzień wiejskiego życia, który opiszę, gdy
c.d. niezawodnie
n.